Pod względem nastroju oraz rysunku bohaterów nowemu filmowi najbliżej właśnie do "Jackie Brown" – obrazu niedocenionego, zepchniętego na margines przez samego autora. To opowieść o ludziach,
Pamiętacie kaskadera Mike'a, psychopatycznego mordercę kobiet oraz czarującego aforystę z innego filmu Quentina Tarantino? Otóż kaskader Mike siedział w jednej z teksańskich knajp nad miską tacos i wspominał złote lata, kiedy to ryzykował życiem w imię cudzej sławy. Dla lgnących do niego dziewcząt pytanie o szlagiery kina akcji z lat 70. było jednak retoryczne ("Czy wy w ogóle macie pojęcie, o czym mówię?" – pytał). Ulepiony z tej samej gliny kaskader Cliff (Brad Pitt) jeszcze nie drży przed podobnym losem, lecz starość już puka do jego przyczepy. Na autostradzie lubi wcisnąć gaz do dechy, lecz w życiu wozi się na jałowym biegu – z dala od reflektorów Hollywood, pod rękę z przebrzmiałą gwiazdą telewizyjnych westernów, Rickiem Daltonem (Leonardo DiCaprio). Ten ostatni, choć zapracował na willę z basenem i zajął nie najgorsze miejsce w masowej wyobraźni, przekracza właśnie smugę cienia. Obaj muszą ratować swoją karierę. Obaj potrzebują spektakularnego sukcesu. I obaj wyglądają, jakby dawno temu pogrzebali na to szanse.
Nie bez przyczyny Tarantino rozpoczyna swój film montażem równoległym – podczas gdy Rick i Cliff ruszają cadillakiem w swoją odyseję, do Ameryki przylatuje Roman Polański (Rafał Zawierucha) wraz ze swoją młodziutką żoną, Sharon Tate (Margot Robbie). I choć Tate nie odgrywa w intrydze kluczowej roli, jej losy pozostają interesującym kontrapunktem dla perypetii głównych bohaterów. Nie tylko z powodu ponurej kody, którą dopisało życie, lecz przede wszystkim z powodu ekranowego blasku Robbie, w którym reżyser zaklina całą prawdę o Hollywood. Niepozorna scena, w której Tate wybiera się do kina i ogląda samą siebie w "The Wrecking Crew" z Deanem Martinem, wydaje się kluczowa. To zwieńczenie długiej sekwencji jej spaceru po hollywoodzkim bulwarze, a następnie gagu, w którym wschodząca gwiazdeczka nie zostaje rozpoznana przez obsługę kina. Kiedy jednak gasną światła, a projektor zaczyna terkotać, sprawy przybierają poważny obrót: na twarzy Robbie zostaje odmalowana cała emocjonalna trajektoria wyświetlanego filmu. Czy to jest właśnie sekret Fabryki Snów? – pyta reżyser. Nawet jeśli czasem produkuje ona koszmary, być może nieśmiertelność jest warta każdej ceny?
No właśnie: jest, czy nie jest? Dla niektórych autorów byłoby za wcześnie na odpowiedź. Ale nie dla Tarantino, który miłość do kina zamienił w mit założycielski swojej twórczości i zbudował na jego bazie prywatne, filmowe uniwersum. Dotąd tylko raz adaptował cudzy tekst: powieść "Rum Punch" Elmore'a Leonarda stała się filmową "Jackie Brown". A ja zawsze miałem mu za złe, że nie szukając wsparcia w literaturze, odbija się od luster, błądzi w repozytorium popkultury, że metatekstowe igraszki są dla niego punktem dojścia, zaś miraże wydają się ważniejsze niż bohaterowie z krwi i kości. Ale cóż mogę powiedzieć, skoro pod względem nastroju oraz rysunku bohaterów nowemu filmowi najbliżej właśnie do "Jackie Brown" – obrazu niedocenionego, nawet przez samego autora. To opowieść o ludziach, którzy zawsze robią krok do przodu i dwa kroki wstecz, furiatach oraz melancholikach powoli spychanych na margines. Zaś im wyraźniej Tarantino rysuje satyryczny obraz epoki – pyszne epizody dostają tu m.in. Bruce Lee, Steve McQueen oraz grany z fenomenalną lekkością przez Ala Pacino producent Marvin Schwartz – tym łatwiej dostrzegamy w Cliffie i Ricku zapomnianych bohaterów swojego czasu. Jasne, reżyser traktuje ich z firmową ironią i dystansem. Lecz podobnie jak kaskader Mike, pozostaje czułym strażnikiem pamięci o nich.
Biorąc pod uwagę, jak mocno ikonografia kina przełomu lat 60. i 70. wpłynęła na dotychczasową twórczość Tarantino, dziwi mnie, że dopiero teraz wysiadł z wehikułu czasu w erze Wodnika. Buszowanie po fonotekach w poszukiwaniu muzyki oraz cytowanie klasyków kina eksploatacji to jednak inna para kaloszy niż hołd poprzez drobiazgową rekonstrukcję zapomnianego świata. I cóż to jest za świat! Polityczno-społeczne niepokoje zostają wyrażone niemal mimochodem, słychać je w kapitalnie dobranych piosenkach, pojawiają się pomiędzy wierszami dialogów, dostrzeżecie je na plakatach, szyldach i transparentach, wyczytacie je z frustracji malującej się na twarzach Brada Pitta i Leonardo DiCaprio (są świetni, jeśli jeszcze macie wątpliwości). Zaś moment, w którym na scenę wkracza formująca się dopiero sekta Mansona, to jeden z najpiękniejszych popisów stylizacji oraz dramaturgii w całej karierze reżysera.
Skoro już jesteśmy przy Mansonie - pytanie o to, czy podejmując wątek masowego mordu w domu Polańskiego, Tarantino zachowuje się jak słoń w składzie porcelany, jest bardziej kłopotliwe niż myślicie. Powiedzmy tajemniczo, że wpisuje tę tragiczną historię w odwieczny dyskurs o przemocy na kinowym ekranie. Powiedzmy, że robi to inteligentnie i że nie po raz pierwszy w tak bezpośredni sposób tematyzuje naszą fascynację ekranową jatką. Więcej mówić nie wypada. "Pewnego razu... w Hollywood" może być traktowane jako opowieść o końcu niewinności, świadectwo wiary w nieśmiertelność kina, albo oznaka strachu przed stępiającą reżyserski pazur starością. Ale to przede wszystkim film Quentina Tarantino – sami wiecie, że jest czymś o wiele lepszym.
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu